Początki szaleństwa związanego z nowym wirusem Sars-Cov-2 był dla mnie takie odrealnione, dalekie, gdzieś w Chinach coś się wydarzyło. Przyjąłem to jako kolejne „nieszczęście” fundowane nam prawie co roku od 2003 roku: ptasia grypa, choroba szalonych krów, pryszczyca, czy pierwszy SARS z 2003 roku, który szybko się pojawił i również szybko minął …, ot taki kolejny „news medialny”.
Kolejny etap to już Europa, Włochy, to bliżej nas i tylko pozostaje kwestią czasu, kiedy pojawi się pierwsze zakażenie w Polsce, bo że pojawi się to raczej pewne, ale ciągle wierzę że wiosna minie i minie to zagrożenie. Pierwszy przypadek odnotowany 4 marca 2020 r. został przyjęty przeze mnie jako fakt oczywisty i minął bez echa, natomiast szokiem i taką datą graniczną, od której wszystko się zaczęło, była dla mnie środa 11 marca 2020 roku, kiedy to podano informację, że od 12 do 25 marca zamknięte będą przedszkola, żłobki, szkoły. Od soboty 14 marca wprowadzono w Polsce stan zagrożenia epidemicznego, a później stan epidemii, który trwa do dzisiaj. Tak zaczął się pierwszy lockdown, zamknięte restauracje, baseny, hotele, odwołane spotkania (w planie mieliśmy jechać w marcu na spotkanie podróżników „Kolosy” w Gdyni oraz 19 marca 2020 do Kcyni na kolejną „Ciekawość Świata”), wszystko się zatrzymało. W pracy odwołano wyjazdy, szkolenia, spotkania, zastąpiono je kontaktami on line. W pamięci pozostaje mi pierwsza niedziela w lockdownie, kiedy wprowadzono w kościołach limit 50 osób na mszy, a w naszym kościele było … 7 osób, prawie pusty kościół, prawie puste ulice, w mieście nie widać spacerujących ludzi, pomimo, że tej niedzieli była piękna słoneczna pogoda. Ciągle jednak żyłem nadzieją, że to się szybko skończy, starałem się wykorzystać ten czas przymusowego zamknięcia na lekturę książek, przegląd półek w biblioteczce, uporządkowanie jej, żeby nie zmarnować tego czasu, a potem nastąpiły dalsze obostrzenia, zakaz przemieszczania się, mniejsze limity w sklepach i w kościołach (do 5 osób niezależnie od wielkości świątyni, czy to wiejski kościółek czy olbrzymia katedra, do dzisiaj nie widzę w tym żadnej logiki). Potem pierwsza Wielkanoc spędzona bez bliskich w izolacji, na to wszystko nakładał się szum informacyjny w mediach, który w wielu osobach wyzwalał epidemię strachu, ja starałem się być na ten szum odporny, byle przeczekać te parę tygodni (na pewno będzie lepiej...). Himalajami absurdu w tym okresie było dla mnie zamknięcie lasów od 3 do 19 kwietnia 2020, wszak na Pałukach mamy trochę lasów i była to nasza jedyna odskocznia w tym okresie. Czemu to miało służyć do dzisiaj nie wiem.
Pomału zacząłem tracić nadzieję na normalność w tym 2020 roku, wszystkie wyjazdy, plany urlopowe legły w gruzach, wiadomo było że ten rok pod tym względem będzie stracony.
Poczynając od marca 2020 w naszej rodzinie i wśród znajomych zaczęła się era pogrzebów, tak dziwnie ich dużo (chociaż żaden nie związany z Covid-19), co jeszcze bardziej pogarszało samopoczucie i nastrój.
I taka dygresja po roku życia z pandemią: w czasie pierwszego zamknięcia na wiosnę 2020 roku przy stosunkowo małej liczbie zakażeń i zgonów (oczywiście patrząc z perspektywy kwietnia 2021 roku) skala zastosowanych wówczas restrykcji, czy była adekwatna do skali zagrożenia??... Pewnie nikt na to pytanie nie jest w stanie odpowiedzieć. Myślę, że kaliber dział wyciągniętych do walki z pandemią w połączeniu z chaosem dezinformującym nas wszystkich (maseczki najpierw be, potem wręcz ratujące życie, obowiązkowe, przyłbice tak potem już nie) spowodował , że po roku wielu ludzi ma zupełnie „w nosie” obostrzenia, zalecenia, czy restrykcje.
Latem pojawiła się nadzieja, że może to wszystko się wygasza i będzie ok, niestety przyszła jesień a z nią 3 październik 2020 roku, kiedy to nasz powiat znalazł się w strefie czerwonej, a potem cały kraj (od 24 października 2020 ) i trwa to już ponad 6 miesięcy…. Każdy dzień przynosił nowe rekordy (zakażeń i zgonów) na skalę, która na wiosnę była nie do wyobrażenia. Zgasły wszelkie oczekiwania, że doczekamy tak upragnionych przedpandemicznych czasów, że będzie można cokolwiek w swoim życiu planować w perspektywie dłuższej niż kilka dni.
W listopadzie Barbara [żona pana Bogdana - dopisek JM] zachorowała, miała temperaturę, pierwszy lekarz w ramach teleleporady stwierdził, że to zapalenie zatok. Dopiero drugi lekarz dla pewności skierował na wymaz w kierunku zakażenia Sars-Cov 2 (kiedy tak naprawdę już temperatura spadła) i 24 listopada telefon z Sanepidu, że wynik jest pozytywny. Ja wówczas zostałem objęty kwarantanną. Sam przebieg choroby był w miarę łagodny, a ja, mimo że przebywaliśmy razem, albo przeszedłem zakażenie bezobjawowo, albo teoria, że ten koronawirus tak szybko się przenosi z człowieka na człowieka to „ściema”. 21 dni totalnej izolacji, tylko telefon i jedyne wyjście, to wyjście na balkon, żeby nie zwariować. To znowu lektura odłożonych książek, powrót do dawnych lektur. Udało się nam to przeżyć w miarę w dobrej kondycji psychicznej. I tak przyszły kolejne „dziwne” święta - tym razem Bożego Narodzenia. I jakże inny Sylwester i Nowy Rok, a wraz z nim kolejna trzecia fala epidemii i kolejne rekordy zachorowań, i ta niepewność: czy to w ogóle się skończy.
Co nam ta ponad roczna pandemia zabrała? Na pewno możliwość podróżowania, realnych spotkań z innymi ludźmi, możliwość normalnego planowania swojej przyszłości, zabrała poczucie pewnej stabilizacji, przyniosła masę retorycznych pytań: skąd? dlaczego?, a może to nie przypadek? Może Natura chciała się pozbyć największego szkodnika jakim jest człowiek? Czy za bardzo nie zniszczyliśmy planety, środowiska naturalnego, że w efekcie doszło do czegoś takiego? Nie wiemy jak ponad roczna izolacja wpłynie na naszą psychikę, na relacje z innymi ludźmi, czy uda się wszystkie relacje odbudować? Mamy dużo kontaktów spotkań on-line, ale to nie zastąpi realnych spotkań z drugim człowiekiem. Takie życie on-line, w wirtualnej rzeczywistości, to jak lizanie lodów przez szybę w lodziarni.
Co nam dała pandemia? Zaczęliśmy doceniać to, co straciliśmy, co wydawało się oczywiste, a wcale takie nie jest. Ten rok pokazał nam kruchość naszej egzystencji, naszą małość wobec Natury, naszą śmiertelność, szczególnie w ostatnich tygodniach, kiedy to liczba zgonów przekraczała dziennie 500 osób. Mam obawy, że posiany w tym czasie strach zostanie w części ludzi, że wiele obszarów naszego życia nie zostanie do końca odbudowanych, pomimo że być może pandemia się kiedyś skończy - oby jak najszybciej.
Pewnie nie wrócimy już do rzeczywistości, jaką znamy sprzed marca ubiegłego roku, wiele procesów jest nieodwracalnych i tak do końca nie wiemy, jak dalej potoczy się sytuacja, ile będzie kolejnych jej fal ? Jak koronawirus będzie się mutował ? To wszystko pozostaje w sferze tajemnicy.
Na koniec taka dygresja; przypomina mi się stara żydowska anegdota: jeżeli chcesz rozbawić Pana Boga, to powiedz mu o swoich planach na przyszłość… Ten ostatni rok potwierdził w całej rozciągłości, że to nie my jesteśmy panami swojego własnego losu…
Bogdan Grajek
Żnin, 23 kwiecień 2021