Prezentuję Państwu dalszy ciąg wspomnień LEONA PŁACZKOWSKIEGO. Z pierwszą częścią możecie zapoznać się pod linkiem: kliknij tutaj.
Kiedyś w Smoguleckiej były dwa sady. Jeden koło Osmańskich, drugi koło parku.
Opiekował się nimi sadowy Maciejewski. Zbierał owoce i sprzedawał. Sady zlikwidował Błażejewski.
Każdy pracownik hrabiego musiał płacić 5 złotych na budowę salki parafialnej, która została pobudowana 2 lub 3 lata przed wojną.
Po wojnie co sobotę bawiliśmy się na tzw. GRYMKACH. Był akordeon i zabawa do późnych godzin nocnych.
Żniwa odbywały się za pomocą kosy. Było około sto osób. Mężczyźni kosili, a kobiety wiązały snopki. Bardziej doświadczeni dostawali więcej dniówki niż młodzi.
Na pogrzebie hrabiego Bogdana Czapskiego była cała szkoła i wszyscy pracownicy. Hrabia miał duży majątek. Pewnej parze narzeczonych dał duże gospodarstwo w Chojnie, pod warunkiem, że ożenią się dopiero po śmierci hrabiego. Słowa dotrzymali.
Po Bogdanie Czapskim Smogulecką rządził Emeryk. Był wysoki, rudy. Podawał rękę i trzeba było go w nią pocałować.
Emeryk przeglądał mieszkania i gdy zobaczył, że są klepiska, kazał pokłaść drewniane belki. Niestety remonty te przerwała wojna. Emeryk założył też centralne ogrzewanie w naszym pałacu.
Miałem 10-12 lat, gdy musiałem pracować dla Niemca. Zbieraliśmy buraki, ziemniaki, rzepę. Zbieraliśmy je do worków, tzw. SZEFLE, które mieściły 3 kosze. SZEFLE odnosili starsi.
Za każdy worek dostawaliśmy kwitek. Z tego obliczali nam wypłatę. Wypłatę dostawaliśmy w markach.
Buraki cukrowe zabieraliśmy do domu i robiło się syrop. Buraki gotowaliśmy i wyduszaliśmy sok, który gotowaliśmy tak długo, aż zrobił się syrop.
Po wojnie przez jakiś czas rządzili Ruscy. To oni nauczyli nas robić bimber.
Było takie powiedzenie: Po Ruskach zostały kufajki, po Niemcach kartki, a po Żydach brody.
Pamiętam też młyn na Skoczce. Mieszkały tam 3 rodziny. Sławiński we młynie, Wiza, a w trzecim trzy siostry Stachowiak, których brat zginął na wojnie. Mieli oni gospodarkę, którą po wojnie przejęły PGR.
Kiedyś też były duże samochody jak dzisiejsze TIR-y. Nazywały się HOLZGAZ, tzw. samochody na gaz drzewny. Najpierw była szoferka, później duża beka, w której tliło się drewno. Miejsce na opał i dopiero przyczepa. Woziło się nim buraki, ziemniaki i rzepę.
Później były samochody na paliwo, tzw. ROSBANY. Do wykopywania buraków służył HEBER – takie widły z 2 zębami.
Do młócenia służyła LOKOMOBILA, opalana drewnem, z którego wytwarzała się para.
Trzy osoby wpuszczały snopki, które najpierw trzeba było rozwiązać i wrzucić do lokomobili. Jedna z nich nazywała się STALOWA WOLA, reszta była niemiecka.
Autor: Leon Płaczkowski
Wspomnień wysłuchała: Lucyna Lewandowska